Burning Retna – Frozen Lies

00s, płyty Autor: rajmund lis 03, 2014 Brak komentarzy

Sytuacja typowa dla tego bloga: rzucam hasło „Burning Retna” – zero reakcji. Nie dziwię się. Dodaję konkretne nazwiska: Charlie Clouser, Sean Beavan – już ktoś coś kojarzy. Był też kiedyś taki zespół LA Guns, na jego gruzach wyrosło Guns n’Roses… O, to już pełen mainstream, choć z nim akurat ta kapela będzie mieć najmniej wspólnego. W każdym razie: przed Państwem Burning Retna, zapomniana perełka rocka industrialnego i gotyckiego, no-hit wonder, podręcznikowy przykład na to, ile się może zmarnować bez odpowiedniej promocji.

Początek lat dziewięćdziesiątych, bo wtedy był doskonały moment na wszelkiej maści rewolucje.

Oczywiście Los Angeles, no bo gdzież by indziej. Spotyka się czterech panów. Mick Cripps, gitarzysta zasłużony dla LA Guns. Sean Beavan, który będzie potem miksował i produkował Nine Inch Nails, Marilyna Mansona, ale i System of a Down czy Slayera. Do tego Charlie Clouser, jeden z osobistych idoli muzycznych niżej podpisanego. Niedoceniany współtwórca brzmienia „The Fragile” Nine Inch Nails, maestro thereminu i genialny malarz niepokojących, sonicznych pejzaży, co udowodnił na ścieżkach dźwiękowych do filmów z serii „Piła”, czy w ostatnich latach: motywem przewodnim serialu „American Horror Story”. Do tego Chris Bradshaw na wokalu i ze dwóch innych, postronnych muzyków. Co mogło się narodzić z takiej współpracy? Pewnie spodziewalibyście się jakiegoś przewidywalnego rockowego zespołu, który wpisywałby się idealnie w modną wówczas scenę grunge’ową. No właśnie nie bardzo…

Choć rzeczywiście kilka utworów ma ewidentnie hard rockowe ciągoty, zawsze są czymś ciekawym urozmaicone. W „Portrait of Charlotte” Bradshaw dodaje swoim charakterystycznym wokalem skojarzeń z Peterem Murphym i Bauhausem. Prawie że punkowy „Either Way” punktują oszczędne klawisze i aranżacyjne szatkowanie. Z kolei „Walk Across the Wasteland” mógłby być soundtrackiem do jakiegoś „Mad Maxa”. Udało się zbudować całkiem sugestywny, bezlitosny klimat łącząc gitarowy brud, agresywny wokal i skandowanie w tle. I już po tych kawałkach nie sposób się dziwić, że ludzie pracujący nad Burning Retna wyrośli na jednych z najoryginalniejszych architektów rockowych dźwięków lat dziewięćdziesiątych.

Nawet dziś, po 20 latach, aranżacje i produkcja tego materiału budzą respekt.

„Frozen Lies” to płyta bardzo zróżnicowana. Największe wrażenie robi na mnie od lat jej pierwsza część, która z gracją skacze od jednego utworu do drugiego, żonglując stylistykami i kreacjami brzmieniowymi, lecz w każdej z nich prezentuje się równie olśniewająco. Jest jakiś przebłysk geniuszu w zestawieniu tych pierwszych utworów. „City of the Dead”, pełnego dla odmiany akustycznej gitary i romantycznego głosu Bradshawa. „Buried Alive” to już nastrojowa, kameralna ballada pełną gębą, i to dosłownie. Wokalista prezentuje tu narastające spektrum emocji z przejęciem godnym najbardziej zaangażowanych gothic rockowców.

Potem skok w basową zmysłowość „Write My Name in Blood”. Już nowocześniej zaaranżowany, ale znalazło się w nim miejsce nawet na coś tak nietypowego dla gothic czy industrial rocka jak żeński chórek. No a dalej jeszcze nowocześniej: „The Last Thing You’ll Ever Know” urzeka oldskulowymi brzmieniami podkradzionymi z raczkującej wówczas muzyki techno. „Flinch” to już w ogóle zabawa loopami i flangerami, a nawet typowo industrialnie przetworzonym wokalem.

Na koniec znowu zmiana nastrojów.

Przedostatni strzał to „Why”: przebojowy rock w stylu Billy’ego Idola. Na finał: istny złoty strzał, najodważniej gotycki „The Soul Inside”. Tak naprawdę dopiero gdy starałem się wybrać utwory do zilustrowania tego tekstu, zdałem sobie sprawę, jak bardzo zdywersyfikowany jest to materiał (dlatego też tyle ich tu jest). Jednocześnie ułożenie tych kompozycji wciąga i nie pozwala wcale odczuć, że to zestaw jakichś kawałków, które przeleżały na półce kilkanaście lat. I tutaj można tylko mieć żal, że Burning Retna nigdy nie zyskali większej popularności, nie mieli okazji na dobre się rozwinąć i rozbłysnąć.

Chyba po prostu zależało im przede wszystkim na tworzeniu nowoczesnej muzyki. Nie zdołali za to zadbać o odpowiednie wsparcie wytwórni czy managementu. Sam Bradshaw przyznał, że dopiero po latach jak posłuchał starych kawałków z Crippsem, zdali sobie obaj sprawę, w jakim świetnym projekcie brali udział. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wszakże już opisałem, jakie kariery zrobili później muzycy tej formacji. A i nawet dokument ich ówczesnej twórczości mamy dostępny w naprawdę porządnym wydaniu. No bo nie jest to żaden zbiór trzeszczących demówek, a całkiem przemyślana i rewelacyjnie brzmiąca płyta.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

Brak komentarzy

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *