Björk – Vulnicura

2015, płyty Autor: Misty Day lip 24, 2015 1 komentarz

Spędziłam wiele czasu rozmyślając, jak zabrać się za zrecenzowanie „Vulnicury”. Mowa o Björk, więc powinnam z początku napisać parę zdań o tym, jak niezwykle kreatywną jest osobą i nie sposób nie przyznać, iż to artystka stuprocentowa. Później przyszło mi do głowy rozpocząć tekst stwierdzeniem, że tę wokalistkę albo się kocha, albo jej po prostu nie trawi: nawet przy najszczerszych chęciach. Kolejnego dnia zdecydowałam napisać, iż kto jak kto, ale Björk słabej płyty po prostu nie wyda. Rezygnuję ze wszystkich wcześniejszych pomysłów, odsłuchuję „Vulnicurę” po raz kolejny i zastanawiam się jak to możliwe, że Pani Brzoza każdym swoim albumem tak bardzo chwyta mnie za serce.

Zawsze lubiłam nazywać Björk „artystką” i „kompozytorką”, a nie tylko „wokalistką” czy też „piosenkarką”. Kiedyś natrafiłam na całkiem trafny komentarz jednego z fanów: „Ona nie jest człowiekiem, to przybysz z innej planety, który osiedlił się na Islandii ze względu na podobny swojemu miejscu pochodzenia klimat”. Zresztą, wystarczy obejrzeć jakikolwiek z jej teledysków, jak tu nie pokiwać głową… Do tego jest jedną z naprawdę wąskiego grona osób w showbiznesowym światku, które mimo bycia sławnymi, nie korzystają z rozgłosu w zły sposób, skupiając się przede wszystkim na swojej pracy. Każda płyta Björk to dowód na to, jak bardzo pracowitą jest osobą i ile uwagi poświęca tworzeniu każdego albumu z osobna („Vulnicura”, jak wiele płyt w jej dorobku, jest concept albumem; tutaj skupia się wokół radzenia sobie z bólem oraz filozofii uleczenia duszy w wyniku zrastania się na niej ran). Rzadko pojawia się w tabloidach i internetowych plotkarniach, częściej możemy ją ujrzeć w filmach wyświetlanych w kinach studyjnych, bądź na okładkach płyt w sklepach muzycznych. To jeden z głównych powodów, dla których biłam, biję i bić będę pokłony dla Artpopowej Królowej z lodowej wyspy na krańcu świata. Smutne, że takich postaci we współczesnym muzycznym uniwersum mamy już niewiele. Często z biegiem czasu artyści wypalają się, zaczynają tworzyć tylko pod kątem zgarnięcia jak największej kasy w najłatwiejszy sposób, kończą działalność, poświęcając się innym zajęciom, bądź po prostu umierają. Bo nie oszukujmy się – Björk swoje lata ma, ale nie przypominam sobie, żeby wyprodukowała słaby album, w dodatku byle jak nagrany. Już od wielu lat nie schodzi z alternatywnego tronu, ba: trzeba być naprawdę odważnym, by sądzić, że w świecie muzyki niszowo-artystycznej można przeskoczyć takiego Aliena jak Ona.

Jednocześnie rozumiem, że kogoś, kto nie lubi jej twórczości, do nowego albumu raczej nie przekonam. „Vulnicura” to płyta mimo wszystko „bardzo w stylu Björk”, a swoją otoczką i tematyką tym bardziej nie przypadnie do gustu opornej osoby. Dlatego piszę ten tekst głównie z myślą o miłośnikach Islandki oraz słuchaczach obeznanych z jej dyskografią. Bo jeżeli tak jak ja kochasz „Homogenic” ponad wszystko, a z pierwszymi dźwiękami „Mutual Core” dostajesz ciarek na plecach, gwarantuję, iż nie zawiedziesz się na dziewiątym studyjnym albumie wokalistki.

Warto również zaznaczyć, że Björk jest bardzo bystrą obserwatorką współczesnej sceny muzyki alternatywnej (na remix album „Bastards” z 2012 roku zaprosiła między innymi świrów z Death Grips) i chętnie wspiera co ciekawszych artystów. W tym przypadku zaprosiła do współpracy nie byle jakich producentów: za całokształt „Vulnicury” odpowiadają w głównej mierze Arca oraz The Haxan Cloak (z kolei za produkcję jego nowego albumu będzie odpowiedzialny nie kto inny, a Björk właśnie). Klimatem płycie zdecydowanie bliżej do wcześniejszych nagrań artystki. Dominującą rolę pełnią instrumenty smyczkowe, podkreślając dramatyzm treści. Jednocześnie atmosfera jest podsycana agresywną, pulsującą elektroniką (ale nie taką, która była obecna na „Biophilii”; za przykład podałabym wulkaniczne „Homogenic”). Równie dobrze „Vulnicura” mogłaby być monodramatem wystawianym w teatrze. Nie tylko tekstami, ale i niebanalną oprawą muzyczną opowiada historię, którą łatwo sobie wyobrazić i zrozumieć.

Jaka jest „Vulnicura”?  Dopracowana w każdym calu. Każdy element ma swoje nieprzypadkowe miejsce, a piękno detalu pieści zmysły (chociażby pozornie nieistotne, twardo podkreślane „r” w wokalizie poszczególnych, mocnych wyrazów). Z pewnością smutna i bolesna (i być może dlatego Björk na okładce wygląda tak, a nie inaczej: zresztą, do samego artworku jeszcze powrócę). Żal emanuje z każdej nuty i z każdego słowa wyśpiewanego/wydeklamowanego przez wokalistkę. Album jest zbiorem wyjątkowo intymnym i emocjonalnym, artystka zmierza się bowiem z wieloma trudnymi tematami. Inspiracje zaczerpnęła z przykrych wydarzeń, które nastąpiły w jej życiu osobistym: rozstanie z wieloletnim partnerem, przebyta operacja strun głosowych (po której nie była w stanie mówić), śmierć jej matki. Bądź więc świadom, drogi czytelniku, iż „Vulnicura” to jeden z najbardziej szarpiących duszę zbiorów, którego jeszcze nie słyszałeś. Kipi emocjami: strachem, bólem, smutkiem, rozczarowaniem, cierpieniem, desperacją, przez co również: mocą.

Płyta kręci się wokół trzech wspomnianych wyżej tematów, przy czym rozpad związku jest wątkiem głównym. Tę część możemy również podzielić: wokalistka pozostawiła podtytuły dla pierwszych siedmiu piosenek (przedostatnia jest refleksją na temat operacji; ostatnia utworem napisanym po śmierci matki).

stonemilker 9 months before/lionsong 5 months before/history of touches 3 months before

W pierwszej części płyty poznajemy artystkę, trochę zagubioną i wystraszoną, staczającą walkę z własnymi myślami. Poniekąd zdaje sobie sprawę, jak kruche i ulotne jest uczucie miłości (która przybiera wiele postaci), i że nawet ona może mieć swój koniec. Nie chce jednak dopuszczać tej myśli do siebie i dalej  z nią walczy, z pasją wyśpiewując swoje oczekiwania  w „Stonemilker”:

Show me emotional respect, oh respect, oh respect

And I have emotional needs, oh needs, oh ooh

I wish to synchronize our feelings, our feelings, o ooh

Warto się zatrzymać przy piosence otwierającej „Vulnicurę”, nie tylko ze względu na to, że to najlepsza ballada na krążku. „Stonemilker”, tak samo jak i zamykający album „Quicksand”, jest jedynym całkowicie napisanym i wyprodukowanym przez Björk utworem na płycie. Do bólu szczery, w pewnym sensie rozpaczliwy. Na uwagę z pewnością zasługuje niecodzienny teledysk, będący jednym z pierwszych na świecie interaktywnych klipów 360° zamieszczonych w serwisie YouTube. Fajnie to wyglada na komputerze, prawda? Co ciekawe, jeszcze więcej zabawy gwarantuje odpalenie klipu na urządzeniu mobilnym, a maksimum frajdy zapewni nam Oculus Rift. Tyle z technicznych ciekawostek.

Moje rozważania zakończyłam na wykrzykiwaniu bólu niespełnionych pragnień. „Lionsong” kontynuuje ten temat, zmienia jednak formę: artystka zamiast oczekiwać odpowiedzi, zadaje pytania samej sobie, jednocześnie prowadząc ze sobą dialog. Mistrzowsko obrazuje to teledysk,  od którego nie sposób oderwać wzrok. Wracając do utworu, ma w sobie pewien powiew przeszłości (iście musicalowe partie godne „Post”), a swoją plastyczną gibkością i płynnością wręcz pieści uszy. Według mnie to najlepsza kompozycja całego albumu.

Po serii wyrzutów i niedopowiedzeń, artystka wspomina najbardziej intymne momenty sprzed zaledwie dwóch miesięcy dzielących ją od nieuchronnego końca świata („History of  Touches”). Dotyk, od którego rozpoczyna się wszystko, staje się zwykłym dotykiem bez znaczenia: wspomnieniem, magazynowanym i bezużytecznym. Nie boi się jednak przebierać w słowach i śmiało wypowiada słowo fuck. Björk ze smutkiem, w rytm kryształowych, wibracyjnych dźwięków, docenia chwile, w których może pozwolić sobie na powroty do dawnych lat jednocześnie wiedząc, że z pierwszym sygnałem budzika to wszystko zniknie.

black lake 2 months after

Piosence „Black Lake” postanowiłam poświęcić osobny akapit. To najbardziej bolesna, pełna udręczenia i męki piosenka na krążku. Została napisana już po rozstaniu, a trwa nieco ponad 10 minut. Przyznam, iż za pierwszym odsłuchem owszem, była dla mnie udręką (dosłownie). „Vulnicura” ma to do siebie, że jej sens słuchacz jest w stanie pojąć po dobrym poznaniu prezentowanej historii. Björk przeciąga wokale, momentami ledwo co wyrzuca z siebie słowa. Artystka w jednym z wywiadów przyznała, iż była bardzo skrępowana i zażenowana tą piosenką (do tego stopnia, że do tej pory nie potrafi jej wysłuchać). Dokładnie wytłumaczyła ten zamierzony efekt: To tak, jakbyś chciał wyrazić siebie i wiesz już jak zacząć, ale koniec końców nic z tego nie wychodzi. Jesteś w stanie wykrztusić z siebie może pięć słów, bo jesteś pogrążony w bólu. I tak jak na początku wokalistka ciężko wyśpiewuje partie wokalu, obwiniając samą siebie, w następnych minutach towarzyszy jej elektroniczny wybuch, a śpiew staje się coraz bardziej pewniejszy i mocniejszy. Nie boi się już stawiać zarzutów i odważnie atakuje:

I did it for love

I honoured my feelings

You betrayed your own heart

Corrupted that organ

Family was always our sacred mutual mission

Which you abandoned

Wiele mówi też teledysk, w którym cierpiąca i ledwo trzymająca się nóg artystka gubi się w podziemnych korytarzach. Bo przecież z każdego dołka jest wyjście i czasem, nawet gdy w to nie wierzymy, to i tak warto szukać.

family 6 months after/notget 11 months after/atom dance

W części nazywanej przeze mnie „drogą ku wyleczeniu” artystka pogrążona w smutku snuje senne refleksje na temat rodziny, więzi międzyludzkich i zaufania. W „Family” możemy też wyraźnie usłyszeć obecność The Haxan Cloak. W upiornie brziącym „Notget” Björk walecznie nam (sobie?) uświadamia, iż nie można żałować niczego, bo to nie ukoi bólu. Przełom następuje w kulminacyjnym „Atom Dance”. Już pierwsze dźwięki utworu mogą się kojarzyć z czymś, co się odradza, powstaje od nowa.

Tutaj na chwilę się wtrącę i wrócę do artworku. Jakie jest wasze pierwsze skojarzenie po ujrzeniu okładki „Vulnicury”? Bo moje to Matka Boska. Jednak w teledysku do „Lionsong” prezentuje momentami niezbyt boskie zachowanie. Przypomina bardziej owada, czy też pajęczycę, wijącą się i czekającą na swoją ofiarę. Taka dominująca rola trochę kłóci się z zagubioną i bolesną Björk obecną w tekstach piosenek, prawda? Mimo wszystko trzeba jednak pamiętać, że artystka wykazała się niewyorażalną siłą wydając tak osobisty album: nie jest więc do końca taka słaba, jakby mogło się wydawać. Oczekiwanie na koniec, załamanie, budowanie świata od nowa, do tego wszechobecne skrzypce: kojarzy się to z pracą, tkaniem nitek od nowa. Zresztą, skojarzeń jest tu wiele i serdecznie zachęcam do samodzielnego interpretowania. W „Atom Dance” gorzka rzeczywistość nie wydaje się być już taka straszna jak wcześniej. To też jedyny kawałek na płycie, w którym Björk nie śpiewa sama. Do współpracy zaprosiła Antony’ego Hegarty’ego (brytyjską piosenkarkę będącą transseksualną kobietą), z którą stworzyła całkiem ciekawie brzmiący duet.

Część końcowa „Vulnicury” to dwa utwory: „Mouth mantra” i „Quicksand”. Ten pierwszy to kolejna perła w  zbiorze: Björk opowiada o pierwszych trzech tygodniach życia po operacji strun głosowych. Piosenka okraszona jest wybitną elektroniką, a końcówka brzmi mistrzowsko. „Quicksand” z kolei mimo bardzo smutnego tekstu napawa nadzieją rytmicznym, pulsującym rytmem. To bardzo ładne zamknięcie krążka,a z brzmieniem ostatnich dźwięków zastygamy jeszcze w ciszy, pogrążając się w zadumie.

Tak jak często i gęsto podkreślałam w tekście, „Vulnicury” nie da się zrozumieć po jednym odsłuchu. Krążek z pewnością nie nadaje się do „słuchania w tle”, a już z pewnością się nie sprawdzi na kumpelskiej posiadówie czy romantycznej schadzce. To album skłaniający do rozważań i refleksji, angażujący słuchacza i wymagający maksymalnej uwagi. Jednocześnie potrafi naprawdę zdołować, więc jeżeli tak jak ja jesteś przewrażliwiony muzycznie, to odczujesz moc płyty z potrójną siłą.  Nie jest to bowiem zbiór łatwy: potrafi rozłożyć na łopatki i przyznam, iż „Vulnicura” to jedna z najcięższych płyt, jakich było mi dane słuchać w moim umiarkowanie długim życiu. Tym bardziej polecam zapoznanie się z nowością od Björk: już ona sama jest gwarancją muzyki z najwyższej półki. A przecież Królowa jest tylko jedna.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

Misty Day

Znawczyni szeroko pojętego hipsterstwa artystycznego, elektronicznych eksperymentów oraz wszystkiego, co dziwne. Marząca o chatce na estońskich bagnach niepoprawna marzycielka. W międzyczasie lubi oddawać się skomplikowanym konwersacjom ze swoim krukiem Howardem.

1 komentarz

  1. Świetna, ujmująca recenzja, niebanalna! Gratuluję! Bjork uwielbiam! 🙂

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *