Avant Art Festival: The Nest, DJ Salaud aka Franz Treichler, Dean Blunt, Forest Swords, The Haxan Cloak – Dworzec Świebodzki, Wrocław, 18.10.2014

live Autor: rajmund paź 19, 2014 1 komentarz

Wrocław: miasto oczekiwań. Oczekuj godzinę po stłuczce autobusu, żeby przypadkiem nie przyjechać według planowego czasu. Zamów podwójne espresso, czekaj na nie 10 minut. Zamów latte, czekaj na nią kolejne dziesięć minut, tylko po to, żeby dowiedzieć się, że brzęczyk jest zepsuty i bez interwencji byś się tej kawy w ogóle nie doczekał. Czekaj na burgery… Dobra, nieważne. O tych zawiedzionych oczekiwaniach też już nie ma co wspominać, bo najważniejsze: jedź do Wrocławia w oczekiwaniu dobrego festiwalu… I co?

gliczlove1

The Nest

Bzzzzzzz tzzzzzzzzzzz tzzzzzzzzz bzzzzzzzzz tzzzzzzzzz tzzzzzzzzzzzzzzzzzzz tzzzzzzzzzzzzzzzzzzz bzzzzzzzzzzz bzzzzzzzzz tzzzzzzzzz tzzzzzzzzzzzzzzzzzzz tzzzzzzzzzzzzzzzzzzz HILFE, HILFE! Tz bzzzzzzz tzzzzzzzzzzzzzzzzz bzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzz tzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzz bzzzzzzzzz tzzzzzzzzz tzzzzzzzzzzzzzzzzzzz tzzzzzzzzzzzzzzzzzzz bzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzy zzzzzzzzzzzzzzz HILFE, HILFE! Zzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzz zzzzzzzzzzzzzzzzz zzzzzzzzzzzzzzzzzzz zzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzz bzzzzzzzzz tzzzzzzzzz tzzzzzzzzzzzzzzzzzzz tzzzzzzzzzzzzzzzzzzz zzzzzzzzzzzzzzzzzzzzz zzzzzzzzzzzzzzzzz zzzzzzzzzzzzzz HILFE, HILFE!

gliczlove2

Jak coś jest opisywane jako „psychodelia i oniryzm w służbie minimalizmu w jego maksymalistycznej postaci”, to odbieram to jako czysto „marketingowy” (choć silący się na „artystyczny”) bełkot, z którego nic nie wynika. Co to ma być, do cholery, „minimalizm w maksymalistycznej postaci”?! Po występie Christopha Clösera (Bohren & der Club of Gore – tak, w końcu coś o nich będzie na tym blogu!), Geralda Mandla (Mediengruppe Telekommander), Thomasa Mahmouda (Tannhäuser Sterben & das Tod) i Tycho Schotteliusa (Desmond Denker) już wiem, co to znaczy i wiecie co? Ten opis wcale nie jest taki bez sensu.

…PYRYMPYMPYM PYRYRYMPYMPYM PYRYRYMPYM

Zniszczyli mnie, totalnie. Od początku przywalili noisem HILFE HILFE, improwizacjami i elementami muzyki konkretnej. Walili i tłukli, aż potłukli w drobny mak, ale to banda łobuziaków, oni tak tylko dla hecy, więc zaraz posklejali nam dusze na powrót i ulepili z nich amalgamatowy absolut, tylko po to, by za chwilę PYRYMPYMPYM PYRYRYMPYMPYM PYRYRYMPYM. Wszystko to przy dźwiękach dla kierowców i ich zmienników, choć parokrotnie odnosiłem wrażenie, jakby były to dźwięki do grania nocą. Tak! Aż tak dalece to było posunięte, że momentami czułem, jakbym nadrabiał koncert The Residents lub nawet Coila, którego z wiadomych przyczyn już nigdy nie nadrobię – oczywiście w tym najbardziej eksperymentalnym wydaniu. Wszystko zeszło, rozpadło się i ostatecznie roztopiło w entropii przy dźwiękach „Sayweenjoy”, choć było to już chyba tylko oniryczne podtrzymywanie egzystencji pod postacią PYRYMPYMPYRYMPYMPYM PYRYRYMPYMPYM PYRYRYMPYM

psychepsyche_violet: Co ja do cholery słyszałam, nadal pozostaje zagadką, a im dalej, tym struktura hałasu przywdziewała czterowymiarowy stan, nie oszczędzając moich uszu, przygotowanych jedynie na „dźwiękowy pejzaż chillwave’u” od Forest Swords.

pyrympym

DJ Salaud aka Franz Treichler

DJ Salaud znany szerzej jako Franz Treichler, czyli Młody Bóg z zespołu znanego jako The Young Gods. To dość często spotykane zjawisko: muzyk jakiejś dobrze znanej grupy przerzuca się na DJ-kę i proponuje coś zgoła odmiennego… Ale nie myślcie, że Salaud to jakieś pójście na łatwiznę w tej materii. Przyznaję, początkowo mnie delikatnie zmulił tymi swoimi drone’ami i innym ambienceniem. Trochę mi się to kojarzyło z pamiętną płytą „Music for Artificial Clouds” (patrzcie, wyszło mi przy okazji, że każdy awangardowy artysta musi mieć w swoim repertuarze płytę „Music for…”). Wciąż nie mogłem dojść do siebie po Neście, ale przecież to Treichler – wiadomo, że lipy nie odstawi. W końcu się rozkręcił i zaprezentował własną wizję końca świata. W muzyce metalowej zjawisko takie nazywamy „rozpierdolem” – osobiście pozostałbym przy związkach z nurtem apokaliptycznym. Coś takiego jak nieodżałowany Doubting Thomas cEvina Keya i Dwayne’a Goettela ze Skinny Puppy. Dźwięki, przy których czujesz, że w dość dosłowny sposób pali ci się grunt pod nogami, świat zamienia w gorejącą kulę magmy i spala ci członki, byś mógł ostatecznie wkroczyć do królestwa niebieskiego jako kaleka. Jak oni to nazwali tym razem? „Wycieczka w rejony muzycznych ekstremów, która przy bruistycznych inklinacjach zaprasza do obcowania z katartycznym hałasem”. Dokładnie to. A na koniec powrót w drone’owe ambiencenie, by jednak bezpiecznie trafić do domu. Doskonała klamra dla całego przedstawienia.

psychepsyche_violet: Kolejne zdziwko, tym razem nad wyraz pozytywne. Genialne konstrukcje numerów o iście metronomicznej rytmice – nadal nie wiem, jak się wyrabiał, żeby nic nawet o milisekundę nie wyklikać za późno. A zlepek sztandarowych, heavy metalowych zagrywek w jeden łomotno-elektroniczny numer – mistrzostwo świata. Jednak udało mi się odnaleźć całkiem słuchalny i niebanalny noise, czapki z głów mr. T.

pyrympym2

Dean Blunt

gliczlove3Występ Deana Blunta w takim towarzystwie od początku wydawał mi się dość zagadkowy. Przeżyłem właśnie koniec świata, przeżyłem pyrym… DOŚĆ! Na co mi tu jakiś „romantyczny chamber pop XXI wieku”? Dobra, no, przyznaję uczciwie, „The Redeemer” ma swoje momenty, ale jakoś mi ta jego stylistyka nie współgrała z tym dniem festiwalu. Na szczęście pod ścianą były wygodne poduchy, można było bez spiny się na nich rozwalić i pokontemplować, czy tam wychillować. Zwłaszcza że set rozpoczęło klasycznie 10? 15-minutowe? Intro płynącego wodospadu. (psyche: Oczywiście nie relaksacyjny wodospad, ale wzbogacony o disturbing noise startującego odrzutowca…) W sam raz na chillout. Przerwały dopiero ciepłe, smykowe sample „The Pedigree”, zabierające w ten uduchowiony, romantyczny świat Blunta. Ciemno było, niewiele widziałem, zresztą może i lepiej było te spokojne dźwięki kontemplować z zamkniętymi oczami. Mogłem się co najwyżej poprzyglądać konturom publiki. Akurat nade mną stała dziewczyna, której wyraźnie się podobało. Klaskała z uczuciem, kiwała się, przeżywała. Romantyczny chamber pop XXI wieku zdawał się rezonować z jej duszą, czasem nawet zacisnęła pięści. A ja zrozumiałem, że już dla mnie za późno, że jestem zbyt zepsuty, by to docenić. Zatęskniłem za zdehumanizowaną, apokaliptyczną, acz oczyszczającą stylistyką Treichlera. Glitchami, opętańczym IDM-em. Tak, siedziałem pod ścianą i przyznaję: nudziłem się, ta sztuka nie korespondowała tego wieczora ze mną. Publice się podobało, więc to tylko ja. (psyche: Ej, na YouTubie brzmiał o niebo lepiej. Największe rozczarowanie wieczoru, przebijające „pyrympympym”.) „Deanie Bluncie, ustąp już miejsca imć Barnesowi” – myślałem. Ale nie przewidziałem jednego. Dean w tym swoim chamber popowym romantyzmie posiadł możliwość czytania w umysłach. I chciał wyraźnie do mnie dotrzeć. W końcu on artysta – a ja niewdzięcznik. W ostatniej części koncertu zaatakował więc niespodziewanie noisem. Wiedziałem, że przemawia do mnie. Dźwięk? To było za mało dla moich zmysłów. Przecież liczyłem na prawdziwe ekstremum. Więc zaatakował stroboskopem. Ludzie wokół zamykali oczy, zakrywali twarze, ale nie ja, ja siedziałem cierpliwie jak w transie. Bo to nie trwało 2 minuty jak poniższy filmik, ani 5, czy te klasyczne 9, które gubił Mulder. To trwało wieczność. Przeszedłem przez nią z podniesionym czołem i wytężonym słuchem. Deanie Bluncie, najmocniej przepraszam. (psyche: O tak, full stroboskop experience był intrygujący, choć żadna czakra nie drgnęła. Foreście, zaskocz.)

Forest Swords

Po takich performance’ach występ Matthew Barnesa i jego zaprzyjaźnionego basisty okazał się zaskakująco konwencjonalny. Żadnego noise’u, stroboskopów, pyrympym? No nie. Nawet sam Barnes to taki niepozorny chłopak, gibał się tylko między MacBookiem, sekwencerem i jakąś klawiaturką (choć jak trzeba było, sięgał po gitarę), ba! Nawet dziękował między utworami i pił nam piwo „na zdrowie”. Mistrz lasu okazał się skromny i naturalny – bez żadnej wystudiowanej pozy, artystycznej maniery i zastępu mrocznych mnichów. Co do tych mnichów, narzekałem kiedyś na „Gathering”, ale jako otwieracz koncertu sprawdziło się całkiem nieźle. Forest Swords oczywiście skupili się na „Engravings”: nie mogło zabraknąć „hiciorów” w postaci „The Weight of Gold”, „Ljoss”, a przede wszystkim owacyjnie przyjętego „Thor’s Stone”. Nie zapomnieli jednak wcale o EP-ce „Dagger Paths” – musiało wybrzmieć „The Light” i „Miarches”. Ale największe wrażenie zrobiło na mnie mimo wszystko „Friend, You Will Never Learn”: trochę rozimprowizowane, oniryczne, doskonałe na koniec płyty, koncertu czy czegokolwiek innego. Klimat występu uzupełniały wizualizacje i odpowiednio mroczne oświetlenie, na które z pewnością narzekałby każdy znany mi fotograf, ale jak dla mnie tak się właśnie powinno świecić na takich koncertach.

psychepsyche_violet: Charyzma sceniczna Barnesa była napędzana dźwiękami, które wręcz płynęły w jego żyłach, nakręcając serducho i nastrajając duszę. Gitary na żywo były genialnym posunięciem, klimat wytworzył się niesamowity, na to liczyłam i się nie zawiodłam. Chłonęliśmy tę tajemniczą energię jak gąbki, aby po pięćdziesięciu minutach pożegnać się z minimalistyczną konwencją w absolutnym niedosycie.

gliczlove4

The Haxan Cloak

O nim już krótko, żeby się nie rozpisywać. Zdecydowanie najlepszy występ tegorocznego Avant Artu. Bobby Krlic zaprezentował co prawda identyczny set, co na ostatnim Offie, ale tym razem trafił na o wiele podatniejszy grunt. Wiadomo, stuprocentowo oddani wyznawcy, którzy pójdą za nim w najciemniejszy mrok – zero przypadkowych osób. Tylko dla najodważniejszych i spragnionych najboleśniejszych doznań. Tych, którzy odważą się podążyć drogą tak ciemną, że mogą już nie odnaleźć drogi z powrotem w świetlistą rzeczywistość. Tak się złożyło, że miałem okazję zagadać chwilę do Haxana po jego spektakularnie horrorystycznohauntologicznym występie. Zadałem mu pytanie, które gnębiło mnie, odkąd pierwszy raz odpaliłem jego pierwszy krążek: „▲⅃●Λↁ◍ặ  ƨӉ●§ I††ữ✞ℾლ?”. Trochę bałem się jego reakcji, zwłaszcza że nie przejawił nawet cienia uśmiechu. Ale odpowiedział. Krótko. Zdecydowanie. Treściwie. Tak, jak sobie wymarzyłem: „♏∆⇂đℑ≥§ђ◍⊇”.

gliczlove5

PS Wczorajszym rockburgerem dnia był „The Forest” – dałbym sobie rękę uciąć, że ktoś chciał zrobić nawiązanie do „A Forest” The Cure, tylko ups, coś nie wyszło. Ale może to miało właśnie nawiązywać do Forest Swords?

Foty by psyche_violet. Glitched by PYRYMPYMPYM.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

1 komentarz

  1. Paskwalina pisze:

    Minimalizm w maksymalistycznej postaci – nadaje się na nazwę aczika. PYRYMPYMPYMPYRYMPYMPYMPYRYMPYMPYM zresztą też.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *