Agalloch – The Serpent & The Sphere

2014, płyty Autor: psyche_violet maj 28, 2015 1 komentarz

Tym razem atmosferyczny doom metal mocno zakrapiany blackiem z domieszką metalu progresywnego i post-rocka. Jeśli odnajdujecie się choć w jednym z powyższych nurtów muzycznych, nie odejdziecie od głośników zawiedzeni. Agalloch wydał w zeszłym roku piąty studyjny album: „The Serpent & The Sphere”. Jestem osobiście zżyta od lat z dwoma albumami: „The Mantle” i „Ashes Against the Grain”. To one definiują charakterystyczne brzmienie tego zespołu i są mi nieodłączne podczas jesienno-zimowej aury. Wydawało mi się więc, że doskonale wiem, co czeka mnie na nowej płycie. Przyznam się szczerze, że gdy pojawiła się w maju zeszłego roku, przesłuchałam ją do połowy i zniesmaczona rzuciłam w kąt. Coś mi w niej nie pasowało. Drzwiczki do mojej duszy zatrzasnęły się na amen i ani drgnęły. Może dlatego, że był słoneczny, majowy dzień, a nie wietrzna i mroźna zima, kiedy łatwiej jest się nastroić do odbioru tego typu dźwięków? Zwłaszcza że pomimo stacjonowania muzyków w Stanach Zjednoczonych, wydaje się, jakby tworzyli z drewnianej chatki przyprószonej śniegiem, gdzieś z głębi dzikiego, norweskiego lasu.

Kilka miesięcy później album znów nie zachwycił, ani kompozycyjnie, ani całościowo. Poszczególne sekcje z kilku numerów zapadły mi w pamięć, a reszta gdzieś się rozmyła. Było tylko i wyłącznie poprawnie. Wydawało mi się, że brakowało tu duszy, a tymczasem to ja nie otworzyłam się w pełni na przekaz zawarty w tych dziewięciu, jak się okazało, niezwykłych numerach. Aby wyciągnąć z ich muzyki jak najwięcej, trzeba na chwilę się zatrzymać, zostawić wszystko, co się robi i w skupieniu wsłuchać w dźwięki i teksty pełne nostalgii. Atmosfera zaczęła się krystalizować, a po spojrzeniu na tytuły oraz teksty, zachwyt mnie już nie opuścił. Agalloch zabiera nas bowiem w podróż do odległych konstelacji, a dokładniej do Gwiazdozbioru Węża, wokół którego obraca się cała koncepcja albumu. Jak mówi John Haughm, wokalista i gitarzysta zespołu: Album ten jest dychotomią mikrokosmosu i makrokosmosu oraz ich lustrzanym odbiciem. Więc motyw przewodni to ciągle natura, bo dotyczy jej fundamentalnych cząstek.

Mimo nieodłącznych elementów black metalu, muzyka Agallocha zawsze przynosiła mi ukojenie. Teraz było inaczej. Dźwięki od samego początku obudziły we mnie niepokój, rozwijając go w tęsknotę za czymś, co już dawno przeminęło. Koncepcja pierwszego numeru pasuje tu jak ulał. „Birth and Death of the Pillars of Creation” opowiada o Filarach Stworzenia, które są częścią mgławicy znajdującej się właśnie w Gwiazdozbiorze Węża. Po uchwyceniu przez teleskop Hubble’a, Filary stały się jednym z najsłynniejszych zdjęć kosmosu. W tych chmurach gazu i pyłu tworzyły się nowe gwiazdy. Tworzyły, bo to co dziś możemy podziwiać, jest już historią. Według naukowców 6000 lat temu ten majestatyczny obłok został rozwiany przez falę uderzeniową po wybuchu supernowej. Tak też mówi nam tekst: Pillars… mercurial and flowing… Though I know it has already passed away a millennia before.

Muzycy odrobili lekcje, jeśli chodzi o wiedzę na temat odległych zakątków wszechświata. Na płycie znajdują się trzy utwory z samą gitarą akustyczną, odnoszące się do struktury Gwiazdozbioru Węża. Drugi numer, “Serpens Caput”, czyli z łaciny „Głowa Węża”, jest zachodnią częścią tego gwiazdozbioru. Ostatni na płycie „Serpens Cauda” to „Ogon Węża” będący jego wschodnią częścią. Pomiędzy nimi na płycie znajduje się „Cor Serpentis (The Sphere)”, czyli „Serce Węża”, najjaśniejsza gwiazda w tym gwiazdozbiorze, nazwana tak od jej położenia. Równocześnie z płytą Agalloch wydał również winyl limitowany do trzystu pięćdziesięciu sztuk z jednym tylko utworem: „Alpha Serpentis (Unukalhai)”. Obiekt ten jest tą samą najjaśniejszą gwiazdą, tylko nazewnictwo wywodzi się z języka arabskiego, a nie łaciny, i oznacza „Szyję Węża”.

Mimo że na okładce widnieje wąż atakujący kulę, pierwszym skojarzeniem jest uroboros, pochłaniający swój ogon wąż, który nieustannie się odradza. Jest to symbol życia, które powstaje ze śmierci. Taki cykl zachodzi, gdy umierająca gwiazda supernowej wybucha, wyrzucając w przestrzeń materię pełną pierwiastków, z których będą tworzyć się nowe gwiazdy. Najprawdziwsza forma nieskończoności.

Pierwsza zwrotka „Celestial Effigy” to część eseju Ralpha Emersona „Natura” z 1836 roku. I faktycznie, słuchając Agallocha aż chce się odciąć od społeczeństwa, przeprosić z naturą, żeby w jakiejś samotni pośród drzew, wpatrując się w gwiazdy, odnaleźć duchowy spokój i wewnętrzną harmonię. Wcześniejsze albumy były zawsze osadzone wokół natury, słychać było szum wiatru, teksty prowadziły nas od potoków wypływających z gór, przez zielone, pachnące igliwiem lasy. Na płycie „The Mantle” wygrawerowany jest cytat z tego samego dzieła Emersona: The happiest man is he who learns from nature the lesson of worship. Wszystko się zazębia, wąż bez ustanku się odradza.

Cechy charakterystyczne z poprzednich nagrań zostały zachowane i rozłożone tym razem dość proporcjonalnie względem siebie. Jest growl, krzyk, są szepty. Jest nieodłączna gitara akustyczna, która pojawia się również w najmniej oczekiwanych momentach. Są długie, melodyjne solówki. „The Astral Dialogue” jest przykładem powrotu do blackowych korzeni, choć mieszanina szybkiego, blackowego tempa z akustycznymi wstawkami nie zachwyca już tak jak kiedyś. Jednak czuć doskonale tę przestrzeń (chociażby w „Dark Matter Gods”), która zespala się z obraną na tym albumie tematyką. Pod koniec robi się już bardzo melodyjnie. Miejscami aż za bardzo, ale i tak, im dalej brniemy ku końcowi krążka, tym jest tylko lepiej. „Plateau of the Ages”, mimo że w całości instrumentalny (a trwa ponad dwanaście minut), jest najlepszym i najbardziej spójnym numerem na całej płycie.

Większość utworów płynnie przechodzi z jednego w drugi, co wraz z wybraną tematyką idealnie dopełnia ten niesamowity album koncepcyjny. Nie należy się zrażać długością kawałków. Zespół ma to do siebie, że buduje kompozycje na tyle rozbudowane, że często pięcio- czy sześciominutowe utwory nie przekazałyby po prostu wszystkiego tak jak powinny. Znajoma dusza stwierdziła niedawno, że specyficzne rodzaje muzyki wymagają odpowiedniego czasu i miejsca, żeby móc w pełni docenić ich przekaz. Agalloch z pewnością wymaga pojawienia się tych dwóch elementów, bo ta płyta, jak widać, ma więcej do zaoferowania, niż się z początku wydaje. Stylistycznie czerpią również z neofolku czy dark folku, choć daleko im do brzmień z rubasznej aury stricte folk metalu a’ la Finntroll czy Korpiklaani. Muzyka Agallocha jest utkana tak nieszablonowo, że nie mieści się w żadnym nurcie muzycznym, co jest definitywnie jej kluczowym atutem.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to
Autor

psyche_violet

Zatraca się w dźwiękach bezwstydnie przeszywających duszę, wszystkim co ma smyki albo cięższych brzmieniach. Miłośniczka s-f i astronomii. Serialoholik. Prawie perkusistka. Życiowa dewiza: spiral out - keep going.

1 komentarz

  1. Nie sądziłem że ten dzień nadejdzie. /Danny

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *