††† – Crosses

2014, płyty Autor: rajmund mar 06, 2014 Brak komentarzy

††† to kolejny projekt poboczny Chino Moreno, znanego najbardziej z roli lidera Deftones. Witch house’owy tylko z nazwy – o czym pisałem już przy innym witch housie, który wcale nie był witch house’em. Jednak w odróżnieniu od Team Sleep i Palms, Krzyże raczej nie będą kolejną niszową efemerydą. Mając zaledwie dwie EP-ki na koncie, już grali na Lollapaloozie w Chile. Ich singiel „Telepathy” (pozwolicie, że nie będę się bawił w tę całą „krucjatę”) trafił na ścieżkę dźwiękową Need for Speed: Most Wanted z 2012 roku. Sama muzyka to trochę trip hop, trochę synthpop, trochę dream pop, także też ma jak najbardziej szanse na trafienie do szerokiego grona słuchaczy.

Spróbujmy może ogarnąć ten materiał po kolei, po poszczególnych EP-kach. „EP 1” z 2011 roku nie robiła większego wrażenia. Owszem, wpadał w ucho otwierający ją „This is a Trick” z piskiem syntezatora i charakterystycznym krzykiem wokalisty w refrenie, ale potem już wyrazistość wyraźnie siada. (Przy okazji: czy tylko mnie to „hello, hello” kojarzy się ze „Smells Like Teen Spirit”?) Nastrojowe „Bermuda Locket” mogło się jeszcze podobać. Nieudolnie przywołujące klimat trip hopu lat dziewięćdziesiątych „Thholyghst” czy aspirujące do miana przeboju „Option” z Morenowym zaciąganiem nie nastrajały mnie jednak do tego projektu zbyt optymistycznie.

2012 i „EP 2”. Tutaj już coś się dzieje. Przede wszystkim Crosses doczekali się pierwszej naprawdę udanej piosenki o iście hitowym potencjale: „Telepathy”. Nowoczesne disco, w którym wszystko do siebie pasuje: i wokal Moreno, przejmujący z oddali, i te piszczące syntezatory… Jeśli tylko istniał cień szansy, że Krzyże pójdą dalej w tę stronę, kupili moją uwagę. Niestety, to znowu rodzynek w zakalcowatym cieście. Tym razem otwieracz, „Frontiers”, jest nudny jak flaki z olejem. „Trophy” to rozwleczona ballada z „telefonicznym” wokalem. „1987” uderza monotonią i zupełnie niespodziewanie się urywa… No zupełnie jakby wszystkie siły twórcze skupili na „Telepathy”, bo reszta materiału jest gorsza od poprzedniego wydawnictwa.

Z trzecią EP-ką sprawa się mocno komplikuje – chociażby dlatego, że w końcu w ogóle się nie ukazała. Chino zajął się Deftonesami i Palms, w międzyczasie Crosses podpisali kontrakt z wytwórnią Sumerian Records… I bardzo możliwe, że to właśnie ona namieszała. Bo zamiast trzeciej EP-ki dostaliśmy w końcu pełną płytą – ale najpierw rozprawmy się z tymi nowymi piosenkami. „Bitches Brew” rozkręca się z podniosłego nastroju do elektronicznej jazdy na piszczącym syntezatorze. Pod koniec której Chino eksponuje nawet nieludzki wrzask, na który wcześniej w Crosses nie było miejsca.

Widziałbym ten kawałek na soundtracku do „Batmana Forever” (bo przecież w przeciwieństwie do filmu, płyta była całkiem niezła – chociażby dzięki jedynej udanej piosence w karierze U2). To właśnie taki elektroniczny klimat lat dziewięćdziesiątych. Ok, coś takiego mnie przekonuje. Następny, „The Epilogue”… Przecież to prawie tak przebojowe jak „Telepathy”. Kolejna piosenka, przy której od pierwszego odsłuchu ma się wrażenie, że zna się ją od dawna – czyli murowany hit. „Blk Stallion” to z kolei miód na uszy wychowane na rocku industrialnym lat dziewięćdziesiątych.

Z powyższych akapitów jasno wynika, że „trzecia EP-ka” to materiał zdecydowanie najciekawszy. Nie wiem, czy wynika to z tego, że chłopaki mieli więcej czasu, aby go dopracować, czy z premedytacją najlepsze zostawili na koniec. Niestety, wszystkie te akapity trzeba jeszcze ogarnąć w roli pełnowymiarowej płyty. A tu już wkracza kompletny chaos, którego nie jestem w stanie objąć umysłem. Crosses – albo ich nowa wytwórnia – wymyślili sobie bowiem, że zamiast wydać jak ludzie pełny krążek ze świeżym materiałem, podeprą się piosenkami z wcześniejszych EP-ek. Ok, nie ma sprawy – rozumiałbym taką praktykę, gdyby po prostu poutykali między nowe kompozycje najlepsze piosenki z poprzednich małych krążków (bo i nie było ich zbyt wiele). Ale nie, oni wrzucili na swój debiutancki długograj WSZYSTKO.

Żeby sytuację pogorszyć, te 15 kawałków wymieszali ze sobą z losowością godną opcji „random play”. Całość jest przez to zupełnie niespójna i piosenki kompletnie do siebie nie przystają. O ile jeszcze pierwsze trzy kawałki to mocny początek („Telepathy” wręcz naturalnie ląduje na typowo singlowej pozycji nr 2), tak im dalej w las, tym większy kieruje tym chaos. Cała płyta traci też w takiej formie na tym, że jest po prostu za długa – zwłaszcza że i materiał, naturalnie, jest bardzo nierówny. Dobrze, że przynajmniej poddano go kosmetycznemu remasteringowi.

Ale może się czepiam, w dzisiejszych czasach przecież nikt już nie słucha albumów, i tak te piosenki będą głównie odsłuchiwane z YouTube’a i trafią co najwyżej na Spotify’owe playlisty. Bo na to mają jak najbardziej potencjał. Fani Deftones odnajdą tu trochę mroku, ale przede wszystkim charakterystyczny głos tej formacji, nowi fani znajdą się bez problemu dzięki popowym składnikom, który tym razem dorzucono do mieszanki. Wszakże już jakiś czas temu Moreno dawał wyraźne sygnały, że gustuje w dobrych ejtisach. Tym razem pozwolił tym inspiracjom wyjść bardziej na wierzch.

Podobało się? Rozważ postawienie mi kawy!
Postaw mi kawę na buycoffee.to

Autor

rajmund

Lokalny Ojciec Dyrektor. Współpracował m.in. z portalami CD-Action, Stopklatka i Antyradio. Po godzinach pisze opowiadania cyberpunkowe i weird fiction. Zafascynowany chaotycznym życiem szczurów.

Brak komentarzy

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *